środa, 6 października 2010

Adrenalina - październik 2008 ...

Hokej jest grą bezpieczną. Pod warunkiem że się go ogląda w TV. Nawet nie na trybunach , bo można zaliczyć krążkiem w łeb jak się usiądzie w niewłaściwym miejscu...

Gram już 10 lat. Miałem w tym czasie szytą brodę i złamaną w kostce nogę. O innych duperszwancach typu siniaki, skręcenia, obicia żeber nie ma co pisać. Normalka. Praktycznie nie ma tygodnia żeby człowieka coś nie bolało. Ale jednak coś w tym jest.
Ot, za pierwszym razem , gdy miałem jeszcze kask półprofesjonalny zapomniałem założyć zabezpieczenia brody. Twarz ochraniała solidna, ale jednak z pleksi ,szyba . W przeciwnej drużynie grał Czech, kucharz z warszawskiej ambasady. Misiek taki pod dwa metry z łapami jak patelnie. Będąc około 5-6 metrów od bramki oddał tzw. strzał z klepy. Czyli „napięcie cięciwy” ile fabryka dała i srrrruuuuu… Dostałem krążkiem centralnie w twarz, a osłona z pleksi lekko pękając wbiła mi się w brodę. Jakieś 2-3 cm – zaczęło sikać, ale chłopaki przyłożyli lód i po sprawie. Pogotowie, szycie – nic wielkiego. Drugi raz, to była ewidentnie moja wina – wpakowałem nogę z łyżwą pod słupek bramki skutecznie ją blokując. W tzw. międzyczasie kolega wjechał we mnie przerzucając mnie na druga stronę – ale noga została. Trzy tygodnie gipsu, trzy rozciągania i wróciłem. Dzięki bogu gra z nami „Profesor” – kierownik pracowni rehabilitacji w praskim szpitalu – hokeiści poza kolejnością :) - ma facet co robić …

Moja przygoda z tym sympatycznym sportem zaczęła się na pewnym Kinder-balu. Wpadłem nań robiąc za kierowcę dla pierwszej i moich zaproszonych na imprezę pięknych umysłów. Jeden miał wtedy 2 drugi 6 lat. Poracha. Będę siedział, pierdział w stołek i pił kuźwa sok z czegoś tam bo przecież prowadzę....

Impreza poza Warszawą, u koleżanki pierwszej. Koleżanka ma męża. Kanadyjczyka. Jack ma obecnie nogę w gipsie bo gra w hokeja. Jakiś stukilogramowy koleś usiadł mu na tej nodze jak Jack był w lekkim szpagacie. Coś pierdyknęlo i po zawodach.
Impreza się rozkręca. Mamuśki gadają o pierdołach ( każda jest w fazie tuż przed lub tuż po urodzeniem dziecka więc tematyka jedna ). Przenoszę się ze szklanką pieprzonego soku do kanadoli. Siedzą i gadają. O czym ? Wiadomo. O hokeju. W środku Jack z nogą w gipsie po raz sto pięćdziesiąty czwarty opowiada co czuł, jak łamała się kość. Faajnieee. Kolegom robi się coraz fajniej, bo już dwulitrowego Jasia nie ma. Szkło puste. Ale otwiera się kolejne. Oj będzie się działo …

- Dżarek, Do U play hockey ? - pada pytanie.
- No, i never played hockey
- Want to try ?
- Why not … mówię bez przemyślenia sprawy
- Dobzie Dżarek, wszyscy koledzy mieszkają już trochę u nas więc z mojego łamanego angielskiego przechodzimy na ich łamany polski. – Jak chcieś to my zobacim ci ty się być dobry bramkaź .
- Teraz ?
- Teraz !!! ochoczo wtórują koledzy.
- A jak ? - pytam
- A tak ! odpowiada Jack i daje mi do rąk śmierdzący kask bramkarski. Jedzie z niego jak z niemytej lodówki ,ale cóż, powiedziało się „a” trzeba powiedzieć „b”
Wkładam kask na głowę, zapinam zabezpieczenia. Jest ok., nawet fajnie, czuję się czadowo. Bramkarz. Hokejowy. Kurde, jak to brzmi…

Strzał otrzymuję znienacka. Czuję tylko, że za chwilę odlecę. Łeb nawet mnie nie boli, tylko szyja..szyja pali ogniem naciągniętych mięśni. Wszystko mi wiruje, osuwam się na kolana, staram się zachować równowagę, co mi się udaje. – co jest kurwa ! –pytam kulturalnie dochodząc do siebie.
- Dżarek, jak szę czuijeszzz ? - słyszę pytanie
- Jak to jak – jak by mi ktoś zajebał czymś w łeb, ale ogolnie chyba ok.
- no to szęęe nadayeszz !!! Welcome to our Team ! – krzyczą moi nowi koledzy ze szklaneczkami w łapach – w środę pierwszy trening, do momentu aż Jack wróci do zdrowia będziesz grał w jego sprzęcie. Jak Ci się zabawa spodoba będziesz musiał kupić sobie sam. A póki co – gratulacje !

Kij którym dostałem w łeb był typowym kijem bramkarskim, w odróżnieniu od zwykłego kija hokejowego szerszym w dolnej jego części. Uderzenie było na tyle lekkie, że kij się nie złamał ale na tyle mocne żeby sprawdzić jak zareaguję i żebym poczuł o co w tym wszystkim chodzi. Poczułem. I …zaskoczyłem.

Teraz szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie tygodnia bez jednego, dwóch treningów. Po których nie wiem jak się nazywam. Po których mam pawia między zębami. Łamie mnie w kościach przez kolejne 2-3 dni ( czyli jest to już zjawisko permanentne bo co 3-4 dni gram ). Zmęczenie jest tak krańcowe, że niejednokrotnie, autentycznie, człowiek nie ma siły wstać z lodu. Że w czasie gry nie może złapać oddechu. Że nie może dojść do szatni, musi 4-5 minut postać na lodzie, ochłonąć , uspokoić oddech i nabrać sił, które pozwolą mu przejść te 25 metrów. Masakra. Ale bez tego jest jeszcze gorzej . Każda przerwa, każda sytuacja w której nie można iść na trening to porażka. O przerwie letniej nie wspominam ( od czerwca do końca sierpnia lód jest zamknięty ). Człowiek szuka wtedy zajęcia, pęta się jak smród po gaciach po chałupie, a każdy środowy i niedzielny wieczór spogląda w kierunku sprzętu suszącego się na strychu … ile jeszcze do tego września …

Mam dziką satysfakcję. Z tego, że tu jestem. Z tego, że niejednokrotnie jestem lepszy od dwudziestokilkuletnich amatorsko grających bramkarzy ( chociaż równie często dostaję takie bęcki że nie wiem gdzie łeb wsadzić ). Jak ktoś z pola gra źle nie widać tego tak jak w przypadku bramkarza, który ma zły dzień. Gwizdy, buczenie, delikatne komentarze typu „weź się cipo kurwa do roboty bo przegrywamy !” Ale to nic. To jest czad w wydaniu hardcore’owym.

Najlepsza jest adrenalina.
To, co powoduje, że jesteśmy napakowani jak stodoła, żądni krwi, obicia ryja każdemu kto się nawinie. Jest to niesamowite , że na normalnym treningu, albo meczu wewnętrznej amatorskiej ligi, ludzie którzy znają się od kilku, kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu lat, ludzie którzy dwa - trzy razy w tygodniu spotykają się na treningach, gadają o pierdołach, mają kontakty poza hokejem, Ci sami ludzie na lodzie w sytuacjach podbramkowych dostają guli, zrzucają rękawice i piorą się po ryjach ! I to tak że trzeba ich rozdzielać ! A po skończonym treningu siedzą w szatni, ryją ze śmiechu ścierając krew z rozbitych policzków …

Na jednym z meczy ( parę ładnych lat temu ) w drużynie przeciwnej grał Mike. Sympatyczny kanadol, na lodzie zmieniał swoje oblicze o 180 stopni. Agresywny, pyskaty, faulujący. Jego manią było podjeżdżanie z pełnym impetem do bramkarza i hamowanie tuż przed nim albo , niejednokrotnie, na nim. Dwa razy wytrzymałem. Za trzecim, leżąc na lodzie z głową przy tafli widziałem tylko bryzgi lodu spod jego łyżew jak nie mogąc zahamować na czas wpierniczył się na mnie atakując krążek ,który był tuż przy moim kasku. Zadziałało. Gula wielkości krążka pojawiła się nagle. Wstałem i przypierdzielilem mu kijem w plecy. Odwrócił się i , mając przewagę związaną z tym że zawodnik z pola ubrany jest lżej, powalił mnie na plecy. I tu moja rola się skończyła. Bo jest niepisane prawo, że w bitkach nie biorą udziału bramkarze. Z boksu, jak na komendę, wyskoczyło na lód 3 naszych obrońców. Z Mike’a nie było co zbierać. Ot, kask, rękawice, resztki kija … Po skończonym meczu, z uśmiechem wyjaśniliśmy sobie z Mike’m całą sytuację . Nikt do nikogo pretensji nie miał. Ot, leciutki disagreement … I tak to jest.

A po co to wszystko piszę ? A szczerze mówiąc, nie wiem. Tak mnie naszło … może dlatego że wczoraj było na lodzie pogotowie. Zabrali kolesia, który dostał krążkiem w twarz. Mimo że miał pleksi ( szyba zasłaniająca pół twarzy ) i solidną ochronę brody. Po strzale krążek odbił się od kija obrońcy i lecąc w górę wpadł mu pod szybę. Sikało z niego jak z zarżniętego wieprza. Rozcięcie policzka, spuchnięte oko ( nic na nie nie widział do przyjazdu pogotowia ) i poszatkowany łuk brwiowy. Ale będzie żył. A za miesiąc przyjdzie na lód. Wyjścia nie ma. A w tą środę gramy dalej.

2 komentarze:

  1. no stary jakby Ci to powiedzieć, trza umieć powiedzieć adiu bo nieśmiertelność jak się za często włącza to później jest płacz

    OdpowiedzUsuń
  2. właśnie Kaj t to zrobiłem. nie gram od roku. i czuję się z tym wysoce chujowo ;|

    OdpowiedzUsuń