środa, 6 października 2010

Adrenalina - październik 2008 ...

Hokej jest grą bezpieczną. Pod warunkiem że się go ogląda w TV. Nawet nie na trybunach , bo można zaliczyć krążkiem w łeb jak się usiądzie w niewłaściwym miejscu...

Gram już 10 lat. Miałem w tym czasie szytą brodę i złamaną w kostce nogę. O innych duperszwancach typu siniaki, skręcenia, obicia żeber nie ma co pisać. Normalka. Praktycznie nie ma tygodnia żeby człowieka coś nie bolało. Ale jednak coś w tym jest.
Ot, za pierwszym razem , gdy miałem jeszcze kask półprofesjonalny zapomniałem założyć zabezpieczenia brody. Twarz ochraniała solidna, ale jednak z pleksi ,szyba . W przeciwnej drużynie grał Czech, kucharz z warszawskiej ambasady. Misiek taki pod dwa metry z łapami jak patelnie. Będąc około 5-6 metrów od bramki oddał tzw. strzał z klepy. Czyli „napięcie cięciwy” ile fabryka dała i srrrruuuuu… Dostałem krążkiem centralnie w twarz, a osłona z pleksi lekko pękając wbiła mi się w brodę. Jakieś 2-3 cm – zaczęło sikać, ale chłopaki przyłożyli lód i po sprawie. Pogotowie, szycie – nic wielkiego. Drugi raz, to była ewidentnie moja wina – wpakowałem nogę z łyżwą pod słupek bramki skutecznie ją blokując. W tzw. międzyczasie kolega wjechał we mnie przerzucając mnie na druga stronę – ale noga została. Trzy tygodnie gipsu, trzy rozciągania i wróciłem. Dzięki bogu gra z nami „Profesor” – kierownik pracowni rehabilitacji w praskim szpitalu – hokeiści poza kolejnością :) - ma facet co robić …

Moja przygoda z tym sympatycznym sportem zaczęła się na pewnym Kinder-balu. Wpadłem nań robiąc za kierowcę dla pierwszej i moich zaproszonych na imprezę pięknych umysłów. Jeden miał wtedy 2 drugi 6 lat. Poracha. Będę siedział, pierdział w stołek i pił kuźwa sok z czegoś tam bo przecież prowadzę....

Impreza poza Warszawą, u koleżanki pierwszej. Koleżanka ma męża. Kanadyjczyka. Jack ma obecnie nogę w gipsie bo gra w hokeja. Jakiś stukilogramowy koleś usiadł mu na tej nodze jak Jack był w lekkim szpagacie. Coś pierdyknęlo i po zawodach.
Impreza się rozkręca. Mamuśki gadają o pierdołach ( każda jest w fazie tuż przed lub tuż po urodzeniem dziecka więc tematyka jedna ). Przenoszę się ze szklanką pieprzonego soku do kanadoli. Siedzą i gadają. O czym ? Wiadomo. O hokeju. W środku Jack z nogą w gipsie po raz sto pięćdziesiąty czwarty opowiada co czuł, jak łamała się kość. Faajnieee. Kolegom robi się coraz fajniej, bo już dwulitrowego Jasia nie ma. Szkło puste. Ale otwiera się kolejne. Oj będzie się działo …

- Dżarek, Do U play hockey ? - pada pytanie.
- No, i never played hockey
- Want to try ?
- Why not … mówię bez przemyślenia sprawy
- Dobzie Dżarek, wszyscy koledzy mieszkają już trochę u nas więc z mojego łamanego angielskiego przechodzimy na ich łamany polski. – Jak chcieś to my zobacim ci ty się być dobry bramkaź .
- Teraz ?
- Teraz !!! ochoczo wtórują koledzy.
- A jak ? - pytam
- A tak ! odpowiada Jack i daje mi do rąk śmierdzący kask bramkarski. Jedzie z niego jak z niemytej lodówki ,ale cóż, powiedziało się „a” trzeba powiedzieć „b”
Wkładam kask na głowę, zapinam zabezpieczenia. Jest ok., nawet fajnie, czuję się czadowo. Bramkarz. Hokejowy. Kurde, jak to brzmi…

Strzał otrzymuję znienacka. Czuję tylko, że za chwilę odlecę. Łeb nawet mnie nie boli, tylko szyja..szyja pali ogniem naciągniętych mięśni. Wszystko mi wiruje, osuwam się na kolana, staram się zachować równowagę, co mi się udaje. – co jest kurwa ! –pytam kulturalnie dochodząc do siebie.
- Dżarek, jak szę czuijeszzz ? - słyszę pytanie
- Jak to jak – jak by mi ktoś zajebał czymś w łeb, ale ogolnie chyba ok.
- no to szęęe nadayeszz !!! Welcome to our Team ! – krzyczą moi nowi koledzy ze szklaneczkami w łapach – w środę pierwszy trening, do momentu aż Jack wróci do zdrowia będziesz grał w jego sprzęcie. Jak Ci się zabawa spodoba będziesz musiał kupić sobie sam. A póki co – gratulacje !

Kij którym dostałem w łeb był typowym kijem bramkarskim, w odróżnieniu od zwykłego kija hokejowego szerszym w dolnej jego części. Uderzenie było na tyle lekkie, że kij się nie złamał ale na tyle mocne żeby sprawdzić jak zareaguję i żebym poczuł o co w tym wszystkim chodzi. Poczułem. I …zaskoczyłem.

Teraz szczerze mówiąc nie wyobrażam sobie tygodnia bez jednego, dwóch treningów. Po których nie wiem jak się nazywam. Po których mam pawia między zębami. Łamie mnie w kościach przez kolejne 2-3 dni ( czyli jest to już zjawisko permanentne bo co 3-4 dni gram ). Zmęczenie jest tak krańcowe, że niejednokrotnie, autentycznie, człowiek nie ma siły wstać z lodu. Że w czasie gry nie może złapać oddechu. Że nie może dojść do szatni, musi 4-5 minut postać na lodzie, ochłonąć , uspokoić oddech i nabrać sił, które pozwolą mu przejść te 25 metrów. Masakra. Ale bez tego jest jeszcze gorzej . Każda przerwa, każda sytuacja w której nie można iść na trening to porażka. O przerwie letniej nie wspominam ( od czerwca do końca sierpnia lód jest zamknięty ). Człowiek szuka wtedy zajęcia, pęta się jak smród po gaciach po chałupie, a każdy środowy i niedzielny wieczór spogląda w kierunku sprzętu suszącego się na strychu … ile jeszcze do tego września …

Mam dziką satysfakcję. Z tego, że tu jestem. Z tego, że niejednokrotnie jestem lepszy od dwudziestokilkuletnich amatorsko grających bramkarzy ( chociaż równie często dostaję takie bęcki że nie wiem gdzie łeb wsadzić ). Jak ktoś z pola gra źle nie widać tego tak jak w przypadku bramkarza, który ma zły dzień. Gwizdy, buczenie, delikatne komentarze typu „weź się cipo kurwa do roboty bo przegrywamy !” Ale to nic. To jest czad w wydaniu hardcore’owym.

Najlepsza jest adrenalina.
To, co powoduje, że jesteśmy napakowani jak stodoła, żądni krwi, obicia ryja każdemu kto się nawinie. Jest to niesamowite , że na normalnym treningu, albo meczu wewnętrznej amatorskiej ligi, ludzie którzy znają się od kilku, kilkunastu, czy nawet kilkudziesięciu lat, ludzie którzy dwa - trzy razy w tygodniu spotykają się na treningach, gadają o pierdołach, mają kontakty poza hokejem, Ci sami ludzie na lodzie w sytuacjach podbramkowych dostają guli, zrzucają rękawice i piorą się po ryjach ! I to tak że trzeba ich rozdzielać ! A po skończonym treningu siedzą w szatni, ryją ze śmiechu ścierając krew z rozbitych policzków …

Na jednym z meczy ( parę ładnych lat temu ) w drużynie przeciwnej grał Mike. Sympatyczny kanadol, na lodzie zmieniał swoje oblicze o 180 stopni. Agresywny, pyskaty, faulujący. Jego manią było podjeżdżanie z pełnym impetem do bramkarza i hamowanie tuż przed nim albo , niejednokrotnie, na nim. Dwa razy wytrzymałem. Za trzecim, leżąc na lodzie z głową przy tafli widziałem tylko bryzgi lodu spod jego łyżew jak nie mogąc zahamować na czas wpierniczył się na mnie atakując krążek ,który był tuż przy moim kasku. Zadziałało. Gula wielkości krążka pojawiła się nagle. Wstałem i przypierdzielilem mu kijem w plecy. Odwrócił się i , mając przewagę związaną z tym że zawodnik z pola ubrany jest lżej, powalił mnie na plecy. I tu moja rola się skończyła. Bo jest niepisane prawo, że w bitkach nie biorą udziału bramkarze. Z boksu, jak na komendę, wyskoczyło na lód 3 naszych obrońców. Z Mike’a nie było co zbierać. Ot, kask, rękawice, resztki kija … Po skończonym meczu, z uśmiechem wyjaśniliśmy sobie z Mike’m całą sytuację . Nikt do nikogo pretensji nie miał. Ot, leciutki disagreement … I tak to jest.

A po co to wszystko piszę ? A szczerze mówiąc, nie wiem. Tak mnie naszło … może dlatego że wczoraj było na lodzie pogotowie. Zabrali kolesia, który dostał krążkiem w twarz. Mimo że miał pleksi ( szyba zasłaniająca pół twarzy ) i solidną ochronę brody. Po strzale krążek odbił się od kija obrońcy i lecąc w górę wpadł mu pod szybę. Sikało z niego jak z zarżniętego wieprza. Rozcięcie policzka, spuchnięte oko ( nic na nie nie widział do przyjazdu pogotowia ) i poszatkowany łuk brwiowy. Ale będzie żył. A za miesiąc przyjdzie na lód. Wyjścia nie ma. A w tą środę gramy dalej.

Prawda i ścieranie gówna - październik 2009

Zawsze mówię to co myślę. I za to dostaję. Ale inaczej nie umiem. Nie umiem ponadto zaakceptować świństwa, tzn. następnego dnia, czy , w zależności od wagi wywiniętego numeru, po tygodniu, miesiącu czy roku spojrzeć na tą osobę co mi to świństwo wykręciła, przeprosiła, dawno zapomniała, gówno z gęby wytarła, nie umiem spojrzeć i powiedzieć cześć stary ! - jest ok.

Bo nie jest ok.

Zazdroszczę wszystkim naokoło tej umiejętności przebaczania. Ale nie mam na myśli przebaczania w sensie powiedzenia – ok., stary , nie gniewam się, jest fajnie, zapomnijmy o tym. Chodzi mi o zatarcie pretensji, żalu i wspomnienia związanego z wyciętym kurestwem. A większość ludzi tak ma. No bo, gdyby tak nie było, nie byłoby na około przyjaźni, uśmiechów, radości z faktu bycia razem. Nie byłoby kumpli, kumpelek, paczek zgranych przyjaciół, takich do grobowej deski.

Kiedyś pisałem o moim bracie ciotecznym, który wywinął mi dwa numery. Pierwszy polegał na odejściu razem z grupą młodych, kreatywnych ludzi z mojej firmy. Sprawa niby normalna, ludzie zmieniają robotę, nikt im tego zakazać nie może. Ale oni odeszli w tajemnicy, z dnia na dzień. 5 – 6 osób ( dokładnie już nie pamiętam ) odeszło w 15 sekund rozwalając cały dział tłumaczeń. A zleceń na robotę było na kolejne 1,5 roku. On wiedział o tym od miesięcy, wiedział, że będzie to dla mnie duży problem. Nie miał jednak ( tak samo jak reszta ) na tyle cywilnej odwagi żeby przyjść i powiedzieć – słuchaj, chcemy założyć własną firmę, odchodzimy. Dajmy sobie 2-3 miesiące na poukładanie spraw. Nie zrobił tego. Nie zrobił, mimo że z mojej rekomendacji został do nas przyjęty, jak i pozostała grupa, jako młody nieopierzony szczaw z gilem pod nosem, został wyszkolony, zainwestowaliśmy w niego kupę czasu i kasy.

Co roku na święta różnej maści musiałem widzieć tą zadowoloną gębę, która nic nie rozumiała. Dałem mu do zrozumienia, że postąpił jak palant, przez całe lata nie utrzymywaliśmy kontaktu. Cały czas próbował się do mnie zbliżyć. Wyglądało to tak jakby jego głównym celem w życiu było odpokutowanie winy. Po ok. 7-8 latach , za namową chyba już całej rodziny, zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Dwie – trzy wódki, kawalerskie jego brata, jakoś poszło. Został nawet ojcem chrzestnym mojego starszego.

Kilka lat temu syn miał komunię. Dzień wcześniej mój cioteczny brat miał imieniny. Knajpa, wóda – takie młodzieżowe sporty. Zostałem zaproszony, ale odmówiłem z przyczyn wiadomych. Następnego dnia tatusia chrzestnego nie było. Obraził się. Albo leżał skacowany gdzieś pod stołem. Co czułem ? Zażenowanie. I smutek. Że takie złamasy chodzą po ziemi. Co czuł mój syn, nie wspomnę.

Złamane obietnice, ewidentne świństwo w biznesie, bycie nieszczerym – jakże często mamy z tym do czynienia. Ale przebaczamy. Większość z nas przebacza. Większość z Was przebacza. Ja nie umiem. Nie umiem spojrzeć komuś w twarz i , będąc wewnętrznie przekonany że nie jest jest cacy, powiedzieć – jest cacy. Bo zawsze to gdzieś we mnie siedzi. I jak widzę kogoś, kto raz zachował się jak świnia nie mam gwarancji, że nie zrobi tego drugi raz.

Dlatego nie powiem takiej osobie jak ją spotkam, że jest fajnie. Powiem to, co myślę – że jest burakiem i złamasem. Że nie widzę przyjemności w obcowaniu z nią. I jak będzie się narzucała powiem, żeby zeszła mi z oczu jak najszybciej i jak najdalej. Żeby było jasne – nie wynika to z emocji – nie czuję w tej chwili jakiegoś specjalnego podniecenia przypominając sobie tamte , niemiłe niejednokrotnie , chwile. To jest kwestia zaszytego gdzieś wewnątrz świadomości przełącznika, który każe mi się tak a nie inaczej zachować w takim przypadku. Nie czuję złości czy nienawiści. Parafrazując Lindę – nie chce mi się z nimi gadać. Ot i wszystko.
Nie mogę zaakceptować osoby, która kłamie, która została złapana na ewidentnym kłamstwie, która zetrze gówno z twarzy jednym sprawnym ruchem, i następnego dnia przyjdzie jak gdyby nigdy nic i udaje że jest wszystko ok. Nie rozumiem tego.

Nie mogę zaakceptować obłudy i zakłamania, naczelnej cechy wszystkich polityków. Dla mnie polityk to ( przepraszam wszystkich którzy są politykami, mają polityków w rodzinach czy wśród znajomych ) kurestwo najwyższego sortu - sprzedawanie się dla idei (?) stołka, popularności (?) , sprzedawanie się bezgraniczne, bezapelacyjne i doszczętne. Będąc politykiem nie masz własnego zdania, masz zdanie partii, nie możesz powiedzieć tego co myślisz, musisz mówić to co myśli partia, robisz z siebie ścierę, kłamiesz, knujesz, bredzisz pierdoły nie będące w żadnej mierze tym co naprawdę myślisz. Jesteś sprzedajną kurwą, sprzedającą więcej niż rumuński „ssak leśny” na trasie Magdalenka – Nadarzyn. One sprzedają tylko ciało, ty pierdolona mendo sprzedajesz duszę.

Ilu znacie ludzi prawych, którzy weszli w szambo polityki nie unurzając się w nim po czubek głowy ? Ilu było wspaniałych dziennikarzy, kardiologów , pisarzy, autorytetów moralnych , którzy wchodząc do polityki nie stracili całej swojej wielkości? Całej swojej godności ? Szacunku jakim darzyły ich setki, tysiące ludzi ? Generalnie nie ma takich. Są tylko wyjątki potwierdzające regułę, że polityk to sprzedajna ściera.

Powiedzenie - klasa polityczna - powinno być u nas zabronione pod karą ukamieniowaniania lub obdarcia ze skóry.

Jak widzę oszołoma Macierewicza, to jedyne co mi przychodzi do głowy to strzelić go w ten durny pysk. Jak spotkałem Czarneckiego w ogródku u Szwejka nie mogłem siedzieć cicho, musiałem mu powiedzieć że jest płytkim jak brodzik sprzedajnym fiutem. Wszystkich tych fanatyków z IPN-u , tych Wildsteinów, Kwachów, Kaczorów, Alotów, Palikotów wsadziłbym do jednej celi , wrzucił granat, i otworzył drzwi dopiero jak opadnie kurz. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego my wszyscy akceptujemy tą ciągnącą się latami, jak sierp z dupy, farsę eseldowsko pisowsko platformiano cholera wie jeszcze jaką, skazani na fakt, że rządzą nami zaślepione rządzą władzy totalne miernoty.

Nie akceptuję tego.

Dlatego nie mam przyjaciół. Nie mam dużej ilości znajomych. Mimo że żyję wśród ludzi. Mimo że jestem lubiany. Z racji wykonywanego zawodu mam dużo okazji do poznawania nowych osób. Jest to jednak mój wybór. W pełni świadomy. W pełni świadomie odrzucam większość z nich po tygodniu, miesiącu, roku. Nie umiem inaczej. Po prostu mówię im co myślę a nie to co wypada powiedzieć. Czy jest mi z tym dobrze? Raz tak raz nie. Wolę jednak być sam w zgodzie z samym sobą niż męczyć się w tłoku. Nie do końca akceptowanym przez moje ego. Tą jego świadomą część.

Prosto z hamaka III - List Rozwarty ( na cztery palce ) maj 2009

Szczerze mówiąc,

wali mnie to czy to się komuś spodoba czy nie ....
wali mnie to czy się ktoś na mnie obrazi, i
wali mnie to czy się komuś narażę, czy mnie ktoś pozwie, czy ktoś mnie będzie za to co zaraz napiszę ścigał ... ,

ale jak mus to mus – jak czlowieka wzięlo to trzeba, co nie ?

Dorastając w rodzinie inteligenckiej pozbawionej patologii, pozyskując jako takie wykształcenie, obracając się wokół ludzi mniej lub bardziej, ale jednak myślących, dorastałem w poczuciu występowania na świecie tak zwanych autorytetów. Ludzi będących dla mnie niedoścignionym wzorem cnót wszelakich; moralności, odpowiedzialności, uczciwości, męstwa i bezgranicznej mądrości.

Na początku, jeżeli mnie pamięć nie myli , był to Janek z Czterech Pancernych, potem kolej przyszła na strażaków, milicjantów, piłkarzy piłki kopanej ( tak, wiem, wiem … ) , Kazimierz Deyna, Grzegorz Lato ( Matko ze jedyna jaki człowiek był naiwny … ) , Gorgon, Lubański … potem, w miarę dorastania, „przestawiałem” się na pisarzy, opozycjonistów, polityków, czy dziennikarzy.
Patrzyłem z nieukrywanym podziwem na Kuronia, Michnika, Baczyńskiego, nawet Rakowskiego, którego poglądów nie popierałem nigdy, natomiast byłem pod wrażeniem niebywałej inteligencji, elokwencji, kultury osobistej, braku obłudy, czy oddania sprawie ( do samego końca zresztą ).

Byłem świadkiem tworzenia się w Polsce struktur demokratycznych, tworzenia i polaryzowania się sceny politycznej ,tworzenia się elit. Wtedy mi to, o czym powiem za moment, jeszcze tak bardzo nie przeszkadzało. Nawet wczesny Lepper cos sobą wyrażał, był jakiś taki bardziej prawdziwy i wiarygodny w tym co robił.

Wszystko, z czym spotykałem się wcześniej miało jakąś wartość, jakąś wagę, ludzie, którymi można się było zgadzać lub nie, którzy byli uważanie przeze mnie za autorytety lub, wręcz odwrotnie , za totalne świnie byli ludźmi konkretnymi, wyrazistymi, postaciami z krwi i kości. Taki Jaruzelski czy Kiszczak, Kuroń czy Michnik, Urban, Falska czy Drawicz, niektóre nazwiska wielu z Was nic może nie mówiące ale określające ludzi COŚ ZNACZĄCYCH, coś konkretnego niosących, kojarzących się z bardzo konkretnymi postawami, światopoglądem, umiejące wyrazić jasno i bez kombinowania, co naprawdę myślą.

Z kim, a w zasadzie, z czym mamy do czynienia teraz ? W większości przypadków z hołotą , głupotą, chamstwem, prostactwem i brakiem jakichkolwiek zasad, z brakiem … czegokolwiek. Przynajmniej w sferach związanych z polityką i , niestety, czasami dziennikarstwem.

Kim jest dzisiaj polityk ? Mamy do czynienia z dwoma modelami.

Model pierwszy to ideowiec. Wiedzący swoje, mający określone poglądy, najczęściej skrajne, kuty na cztery nogi, mniej lub bardziej wygadany gość. I tutaj jest ok. To znaczy prawie ok., gdyż w tej grupie mamy cyników, takich jak bracia Kaczyńscy, czy Lepper, ale co można powiedzieć o Marku Jurku, profesorze Bartoszewskim czy Włodzimierzu Cimoszewiczu ? Możemy się z nimi zgadzać lub nie, ale, niewątpliwie, jest z kim rozmawiać ! Nie ryzykujemy, przynajmniej , w tych trzech przypadkach, że dyskusja z nimi skończy się mordobiciem lub żenadą.

I wreszcie moja ulubiona druga grupa. Grupa przydupasów, karierowiczów, miętkich Wacków i rzadkich, jak kupa, osobowości . To oni tworzą te ELYTY, to oni uważają się za nie wiadomo kogo, występując na codziennych konferencjach prasowych, wiecach, w Sejmie, Senacie czy pod budką z piwem. Oni nie myślą, oni nie mają własnego zdania.

Oni NIE MAJĄ PRAWA mieć własnego zdania. Niech mi ktoś wytłumaczy fenomen pojęcia „dyscypliny partyjnej”. Co to oznacza ? Ano ni mniej ni więcej to że w takiej partii nie ma miejsca na własne zdanie, na myślenie, na ocenę. Wódz powiedział – „to jest złe” i cala hałastra na drugi dzień, w wiadomościach, w wywiadach, w TVN24, W Polsacie krzyczy – to jest złe ! Nie dlatego że tak myśli, tylko dlatego że wódz tak powiedział.
ELYTY nie umieją rozmawiać. Nie znają pojęcia dialogu. One tokują. One wygłaszają swoje zdanie, ewentualnie dyskryminują konkurencję polityczną. Od lat patrzę na programy, w których spotykają się te same gęby, takie kurwa mundre i wygadane, takie ważne, same Piłsudskie, Paderewskie i Becki, same Papieże polskiej polityki, a w rzeczywistości gówno mające do powiedzenia małe ludziki, które nie starają się nikogo przekonać do swoich racji, nawet nie sprawiające pozorów, że przyszli do studia po to aby merytorycznie bronić swoich zdań. Oni przychodzą wykrzyczeć swoje, zagłuszyć, zdeptać sąsiadów i , mając w dupie dobre wychowanie, nie odpowiadać na zadawane pytania prowadzących, tylko jechać ze swoim, że my jesteśmy „naj” a reszta niech spierdala.

Kim jest Kamiński ( obojętnie który ? ). Kim jest Kurski ? ( jeden jest dziennikarzem, to pewne, ale drugi ? ). Kim jest Gosiewski ? Szmajdzinski ? Putra ? Czarnecki ? ( rekordzista świata w obłudzie i cwaniactwie ), Palikot ? Misiak ? Karpiniuk ? … wyliczac dalej ?

Kim oni są ? Mięsem armatnim, hałastrą i badziewnym zlepkiem nic nie znaczących postaci. Z nielicznymi wyjątkami, sa to ludzie, ktorzy sami nie potrafia nic. Malutkimi trybikami w interesie zwanym polityką. Zakłamanymi, nie mającymi własnego zdania, tańczącymi tak jak im zagra boss ludźmi. Przydupasami swoich bogów, karierowiczami i , niestety często, moralnymi bankrutami .

A przede wszystkim ludźmi, którzy rządzą, rządzili, bądź będą rządzić naszym krajem. I to jest kurwa straszne.

A co mam do dziennikarzy ? Ano , w zasadzie nic. No, może oprócz tego ,że gdyby nie oni, gdyby nie codzienne serwisy poświęcone tej całej bandzie pajaców, gdyby nie te Serwisy Wiadomości, Panoramy, Zawsze po 21-ej , CODZIENNE konferencje prasowe ! ( czy to oznacza ze codziennie dzieje się coś tak niezwykłego że trzeba organizować konferencję ?!! ) i tym podobne programy, żaden z tych polityków przez male „p” by ie zaistnial, nie znaczył by więcej niż para moich śmierdzących, białych trampek. Co mam myśleć o Lisie, Rymanowskim, Durczoku ? Codziennie odstawiają szopkę zapraszając do studia kilku „ żołnierzy” z przeciwnych frakcji. I po co ? po to by się czegoś od nich, sensownego, dowiedzieć ? Kaman ! Niech mnie nikt nie osłabia ! … Ma być przede wszystkim wesoło, ma się lać krew, latać mają „kurwy”, mordobicie ma wisieć w powietrzu, ma być show !!! Na mądrą polemikę miejsca nie ma, nie ma na to ani czasu ani kasy. Ani ochoty. Nudne pieprzenie Bartoszewskiego puścimy raz w miesiącu, starczy. Takie mamy dziennikarstwo polityczne. Jak by kto nie miał telewizora to niech sobie w Trójce puści co sobotę o 9:00 rano puści śniadanie z … Warto posłuchać. Szczególnie na 5 mniut przed końcem. Jak już mało czasu jest a trzeba jeszcze trochę gówna zrzucić na siedzących obok. Szesnastościeżkowy magnetofon nie starczy do nagrania wszystkich tokujących naraz przedstawicieli „wadzy” i opozycji …

Co mam myśleć o redaktor Pochanke, która w dniu, w którym zawaliła się hala grzebiąc kilkunastu hodowców gołebi, prowadząc wywiad z odpowiedzialnym za akcję ratunkowa, zasuwającym kilkanaście godzin bez przerwy strażakiem zadaje bardzo inteligentne pytanie – „i co Pan teraz czuje ?”

„Gówno czuję proszę Pani” – powinien odpowiedzieć Pan strażak, „A w zasadzie wkurwienie czuję przeogromne, że Pani stacja, żerując na takich jak ta, tragediach , robi dziką kasę, organizując od razu blok poświęcony tylko temu tematowi, lecący 24 godziny na dobę, i się nakręca, i pierdoli o tym bez ustanku , i pakuje nam ekipy telewizyjne co tylko przeszkadzają w pracy” . Ale Pan tego nie powie, bo jest mega facetem, bohaterem z krwi i kości i jest odpowiedzialnym za to co robi. I jemu po prostu nie wypada.

Wniosków nie będzie. Niech każdy wyciągnie sobie je sam.

Żałuje jednak, ze nie jest możliwa do zrealizowania opcja wrzucenia w jakieś magiczne miejsce granatu, poczekania aż kurz opadnie, wysprzątania i umeblowania wszystkiego od początku….